Tymczasem nie usłuchano już rozkazu. Ludzie popodnosili muły, i tabor szedł dalej. Na pytania moje odpowiedziano mi ponuro:
— Tam są góry, i tam pójdziemy!
Nie próbowałem się nawet szamotnąć, bom widział, że niema siły ludzkiej, któraby powstrzymała tych ludzi. Byłbym może sam wrócił z Liljan, ale nie było już mego wozu, a Liljan jechała z ciotką Attkins.
Szliśmy więc naprzód. Nadeszła znowu noc a z nią przymusowy odpoczynek. Nad zwęglonym stepem zeszedł wielki czerwony księżyc i rozświecił dal, zawsze równie czarną. Nazajutrz rano połowa tylko wozów mogła wyruszyć, bo od reszty pozdychały muły. Upał był w dzień straszny. Promienie, wchłaniane przez węgiel, przesycały ogniem powietrze. W drodze jeden z naszych chorych umarł w strasznych konwulsjach — i nikt nie zajął się jego pogrzebem. Położyliśmy go na stepie i pojechali dalej. Woda w wielkiej kałuży, przy której byłem wczoraj, orzeźwiła na chwilę ludzi i zwierzęta, ale nie mogła im wrócić sił. Muły od trzydziestu sześciu godzin nie uszczknęły już ani źdźbła trawy i żyły tylko słomą, wyciąganą z wozów, ale i tej już brakło. Jakoż dalszą drogę znaczyliśmy ich trupami, a trzeciego dnia pozostał tylko jeden, którego wydarłem przemocą dla Liljan. Wozy, a w nich narzędzia, które miały nam dać chleb w Kalifornji, zostały na tej potępionej po wszystkie wieki pustoszy. Wszyscy z wyjątkiem Liljan szli już piechotą. Wkrótce nowy wróg zajrzał nam w oczy: głód.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/208
Ta strona została uwierzytelniona.