Część żywności pozostała w wozach, to zaś, co każdy mógł udźwignąć, zostało zjedzone. Tymczasem koło nas, prócz nas, nie było żadnej żywej istoty. Ja sam tylko w całym taborze miałem jeszcze suchary i szmat solonego mięsa, ale chowałem je dla Liljan i gotów byłem rozerwać w szczątki każdego, ktoby się o tę strawę był u mnie upomniał. Sam także nie jadłem. A ta straszna płaszczyzna ciągnęła się bez końca.
Jakby dla powiększenia naszych mąk, w południowe godziny fata-morgana grała znów na stepach, ukazując nam góry, lasy, jeziora. Ale noce jeszcze były straszniejsze. Wszystkie promienie, jakie w dzień ukradły słońcu węgle, wychodziły z nich w nocy, paląc nasze nogi i napełniając spiekotą gardła. Takiej to nocy jeden z naszych ludzi dostał pomieszania zmysłów i, siadłszy na ziemi, począł się śmiać spazmatycznie, a straszny śmiech ten gonił nas długo w ciemnościach. Muł, na którym jechała Liljan, padł. Zgłodniali rozdarli go na kawałki w mgnieniu oka, ale dla dwustu ludzi cóż to był za posiłek! Upłynął dzień czwarty i piąty. Ludziom z głodu porobiły się twarze jakieś ptasie, i poczęli spoglądać nienawistnie na siebie. Wiedzieli, że ja mam jeszcze żywność, ale wiedzieli także, że zażądać ode mnie jednej kruszyny, to śmierć, więc jeszcze instynkt życia przemagał nad głodem. Karmiłem Liljan tylko nocami, by ich nie wściekać tym widokiem. Ona na wszystkie świętości zaklinała mnie, bym się z nią dzielił, ale zagroziłem jej, że w łeb sobie strzelę, jeśli choć wspomni o tem;
Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/209
Ta strona została uwierzytelniona.