Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/250

Ta strona została uwierzytelniona.

quare me repulisti et quare tristis incedo, dum affligit me inimicus!
Nie umiem powiedzieć, jakie tragiczne wrażenie robiły te słowa. Była to wigilja Bożego Narodzenia. Z ulicy dochodził gwar ludzki i brzęczenie dzwonków przy sankach. Miasto przybierało powierzchowność świąteczną i radosną. Gdy się ściemniło zupełnie, przez okna na drugiej stronie ulicy widać było choinkę, jarzącą się od świeczek, pozawieszaną złotemi i srebrnemi błyszczącemi orzechami, a naokoło niej główki dziecinne jasne i ciemne, z lokami rozwianemi w powietrzu, skaczące, jak na sprężynach. Okna pałały od światła, a całe wnętrze rozlegało się od krzyków radości i zdziwienia. Między głosami dochodzącymi z ulicy, nie było innych jak wesołe, i radość stawała się ogólną; tylko jeden nasz malec powtarzał, jakby z żałością wielką: Deus meus, Deus meus, quare me repulisti? Pod bramą zatrzymali się chłopcy z szopką, i wkrótce doszedł nas ich śpiew: „W żłobie leży, któż pobieży“. Noc Narodzenia zbliżała się, a myśmy drżeli, by to nie była noc śmierci.
Przez chwilę zdawało nam się jednak, że chłopiec oprzytomniał, bo zaczął wołać Loli i matki, ale to krótko trwało. Szybki jego oddech czasem ustawał zupełnie. Nie było się co łudzić! Ta mała dusza była już nawpół tylko między nami. Umysł jego już odleciał, a teraz on sam już odchodził w jakąś ciemną dalekość i nieskończoność i nie widział już nikogo, i nie czuł nic, nawet głowy matki, która leżała, jak martwa, na jego nogach. Zobojętniał i nie oglądał się