— I tak się jakoś życie składało, żem próżno szukał takiego, któryby chciał zostać przy mnie; aż wreszcie straciłem i nadzieję.
— Nie! niech pan ufa — odpowiedziała pani Elzenowa.
Na to Świrski pomyślał sobie, że skoro się rzecz zaczęła od tak dawna, to należy ją skończyć, a potem będzie, co Bóg da. Miał w tej chwili wrażenie człowieka, który zatyka sobie palcami oczy i uszy, aby skoczyć do wody, ale zarazem czuł, że tak trzeba i że nie czas na namysł.
— Może dla pani będzie lepiej przejść się trochę — rzekł. — Powóz pójdzie za nami, a oprócz tego będziemy mogli mówić swobodniej.
— Dobrze — odrzekła zrezygnowanym głosem pani Elzen.
Świrski trącił laską woźnicę, powóz stanął i wysiedli. Romulus i Remus, pobiegłszy zaraz naprzód, zatrzymali się dopiero o kilkadziesiąt kroków na przedzie, aby spoglądać z góry na domy w Eze i staczać kamienie ku rosnącym w dole oliwkom. Świrski i pani Elzenowa zostali sami, lecz widocznie ciężyła nad nimi i tego dnia jakaś fatalność, zanim bowiem mogli skorzystać z chwili, ujrzeli, jak przy Romulusie i Remusie zatrzymał się nadjeżdżający od strony Monaco jeździec, za którym widać było ubranego po angielsku grooma.
— To de Sinten — rzekła z niecierpliwością pani Elzenowa.
— Tak, poznaję go.
Jakoż po chwili spostrzegli przed sobą końską
Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom VII.djvu/112
Ta strona została uwierzytelniona.