— Chyba z tej przyczyny, że jej nie są w stanie jeszcze zrozumieć.
— Oni nigdy nie będą w stanie jej rozumieć... Ni dziś, ni kiedykolwiek w życiu! nigdy!
— Mam nadzieję, że się pan mylisz — odrzekł sucho Świrski — a w każdym razie przykro mi to słyszeć.
Lecz student mówił dalej, jakby sam do siebie:
— Owszem! Szkoda, ale szkoda czasu. Co im po mnie, albo mnie po nich? To nawet lepiej, że będą tacy, jak będą. Kto chce siać żyto, musi trawę zaorać, a zaorać ją tem łatwiej, im nędzniejsza. Dużoby o tem mówić, a to także nie warto, zwłaszcza nie warto dla mnie. Mikroby i tak człowieka stoczą.
— Panu suchoty nigdy nie groziły. Pani Elzenowa, zanim prosiła pana o lekcje, pytała o pańskie zdrowie doktora — i temu nie powinieneś się pan dziwić, bo jej chodziło o dzieci. Ale doktór zaręczył jej, że niema żadnego niebezpieczeństwa.
— Pewno, że niema. Ja zresztą wynalazłem na mikroby niezawodny sposób.
— Jakiż to sposób?
— Będzie ogłoszony w gazetach. Takich wynalazków nie ukrywa się pod korcem.
Świrski spojrzał na Kresowicza, jakby chcąc się przekonać, czy nie mówi w gorączce, ale tymczasem doszli do kolejowego dworca, na którym roiło się od ludzi.
Goście nicejscy wyjeżdżali, jak zwykle, rano do Monte Carlo. W chwili, gdy Świrski kupował bilet, Wiadrowski spostrzegł go i zbliżył się ku niemu.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom VII.djvu/143
Ta strona została uwierzytelniona.