— Dobrze. Wcale nie jestem zmęczona. Ale gdzie pójdziemy? Czy chce pan popatrzeć na strzelanie do gołębi?
— Z chęcią, tylko że tam nie będziemy sami. Sinten i młody Kładzki zapewne wprawiają się po śniadaniu.
— Tak, ale nie będą nam przeszkadzali. Oni, gdy chodzi o gołębie, stają się głusi i ślepi na wszystko, co się około nich dzieje... Zresztą, niech mnie widzą z moim wielkim człowiekiem!
I, przechyliwszy głowę, spojrzała mu z uśmiechem w oczy:
— Chyba, że wielki człowiek sobie tego nie życzy?...
— Owszem, niech nas widzą! — odpowiedział Świrski, podnosząc jej rękę do ust.
— Więc pójdźmy aż nadół — ja dosyć lubię na to patrzeć.
— Dobrze.
I po chwili znaleźli się na wielkich schodach, prowadzących do strzelnicy.
— Jak tu jasno, jak dobrze i jaka ja szczęśliwa! — rzekła pani Elzenowa.
Poczem, choć w pobliżu ich nie było nikogo, spytała, szepcąc:
— A pan?
— Moje światło jest przy mnie! — odrzekł, przyciskając do piersi jej ramię.
I poczęli schodzić. Dzień był istotnie jeszcze jaśniejszy, niż zwykle, powietrze złote i błękitne, morze woddali wyglądało, jak granatowe.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom VII.djvu/149
Ta strona została uwierzytelniona.