— Najprzód zatrzymajmy się tu — rzekła pani Elzenowa. — Klatki można stąd widzieć doskonale.
Jakoż pod ich stopami rozciągało się zielone, pokryte murawą półkole, zachodzące głęboko w morze. W półkolu ustawione były w łuk na ziemi klatki z gołębiami. Co chwila któraś z nich rozpadała się nagle, spłoszony ptak zrywał się do lotu, poczem rozlegał się strzał — i gołąb spadał na majdan, albo też w morze, gdzie na fali chwiały się łódki z czekającymi na łup rybakami.
Czasem zdarzało się jednak, że strzał chybiał — wówczas gołąb leciał ku morzu, a następnie, zatoczywszy koło, wracał szukać schronienia w gzymsach domu gry.
— Stąd nie widzimy strzelców i nie wiemy, kto strzela — rzekła rozweselona pani Elzenowa — więc sobie powróżmy: jeśli pierwszy gołąb padnie, to zostaniemy w Monte Carlo, jeśli poleci, to pojedziemy do Włoch.
— Dobrze — rzekł Świrski — patrzmy! Oto już!
Istotnie klatka rozpadła się w tej chwili, gołąb jednak, jakby odurzony, pozostał na miejscu. Spłoszono go, puściwszy ku niemu po murawie drewnianą kulę, a potem huknął wystrzał. Ale ptak nie spadł odrazu: najprzód wzbił się wysoko w powietrze, następnie poszybował wprost na morze, zniżając się stopniowo nad tonią, jakgdyby raniony, a wkońcu znikł zupełnie w blasku słonecznym.
— Może spadł, może nie spadł! Przyszłość jest niepewna! — rzekł, śmiejąc się, Świrski.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom VII.djvu/150
Ta strona została uwierzytelniona.