Lecz pani Elzenowa wysunęła usta, jak zagniewane dziecko:
— To ten nieznośny Sinten — rzekła. — Założę się, że to on! Zejdźmy.
I schodzili coraz niżej ku strzelnicy, wśród kaktusów, wśród przypołudników i porozpinanego na murach koziego ziela. Pani Elzenowa zatrzymywała się jednak za każdym odgłosem wystrzału, przyczem w swej białej sukni, na ogromnych schodach i na tle zieleni wyglądała jak posąg.
— Jednakże żadna tkanina nie układa się w tak pyszne fałdy, jak flanela — zauważył Świrski.
— Ach! ci artyści! — odrzekła młoda kobieta.
I w głosie jej było nieco ironji, albowiem czuła się trochę dotkniętą tem, że Świrski w tej chwili myślał nie o niej, ale o fałdach, w jakie układają się rozmaite gatunki tkanin.
— Pójdźmy!
W kilka minut później znaleźli się pod dachem strzelnicy. Ze znajomych był tam tylko Sinten, strzelający o zakład z pewnym hrabią węgierskim, obaj ubrani w rude angielskie kostjumy, w takież czapki, zsunięte od przodu na daszki, i w kraciaste pończochy, obaj ogromnie dystyngowani, obaj z twarzami durniów. Ale zgodnie z przewidywaniem pani Elzenowej, Sinten tak był zajęty strzelaniem, że nie odrazu ich spostrzegł i dopiero po chwili zbliżył się do nich z powitaniem.
— Jakże idzie? — spytała pani.
— Biję! Wielkiej puli także jestem prawie pewien.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom VII.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.