Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom VII.djvu/209

Ta strona została uwierzytelniona.

spojrzał na niego niezbyt życzliwie, a pan Pluta, rad, że może na kogoś złość wywrzeć, huknął:
— Milczałbyś, boćwino. Nie tobie, któryś prochu nie wąchał, zabierać głos między starymi żołnierzami.
— Nie wąchał, albo i wąchał — odpowiedział z flegmą Sipajło. — Lepiej ja się może i częściej od waszmości potykał.
— Prawdę mówi — zawołał Zagłoba — przecie to oszmiański szlachcic, co w jednym bucie, a w jednym łapciu chodzi. W takowym stroju, zwłaszcza w zimie na grudzie, musiał się często nietylko potykać, ale i zgoła przewracać.
Tu znów rozśmieli się wszyscy, a pan Sipajło, więcej wrażliwy niż wymowny, trzasnął zcicha szablą i rzekł:
— Kto mnie poprosi, temu nie odmówię.
Lecz witebszczanin, pan Portanty, począł go mitygować:
— Nie gniewaj się waść i nie ujmuj za głupią modą.
— Lepiej konserwować taką modę, niż mieć czarne podniebienie, jako witebszczanie — odpowiedział Sipajło.
— Lepsze czarne podniebienie, niż głupia głowa!
— Co u dytka! — zawołał Pan Tretiak z pod Humania — dość mi tych swarów przed wyprawą!
— Czego się waść wtrącasz? — zapytał pan Skulski, łęczycanin.
— Bo mi się podoba.
— A mnie się nie podoba. Patrzcie go! Humańczuk... Potrafią i waści przymówić.