— To przymów.
— A dobrze! Bre! Bre! humański dureń, co z cudzego woza bere, a na swój kłade.
— Stul-że gębę, piskorku! Siedem razy kaczka cię połknęła i siedemeś razy się wyśliznął.
— Ty się zaś nie wyśliźniesz... Parol!
— Dobrze! Parol! Jutro!
— To i ja kogo poproszę! — rzekł pan Pluta.
— Lepiej moich wnuków — odparł pan Zagłoba.
— A jaż to ostatni? — zapytał pan Sipajło.
— Kogoż waść prosisz?
— At! co wybierać... wszystkich i kwita!
— Baczność! — zawołał Zagłoba.
Jakoż do ognia zbliżył się oficer z pod chorągwi pana Radrożewskiego, a jednocześnie ozwało się ciche trąbienie przez musztuk.
— Na koń — skomenderował oficer.
Poczem do pana Zagłoby:
— Siła na tym podjeździe zależy, więc staraj się waść dostać koniecznie języka, choćbyś też sam miał polec z połową ludzi.
Dobrze — odpowiedział stary rycerz — lubo muszę waści rzec, że takie polecenie łatwiej komuś dać, niż samemu spełnić!
Oficer ruszył ramionami i zawrócił, a oni pojechali. Noc była gwiaździsta, ale bez księżyca. Za majdanem pół mili borku, dalej niezmierne łąki, na nich, jako zwykle latem, biały, nisko leżący tuman, niby morze bez końca. Wąska, pachnąca torfem droga biegła przez owe łęgi, aż hen, ku dalszym borom, między któremi stał nieprzyjaciel.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom VII.djvu/210
Ta strona została uwierzytelniona.