Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.1.djvu/010

Ta strona została uwierzytelniona.

buchnął płomień suchych oczeretów i łuczywa, które podróżujący przez Dzikie pola wozili zawsze ze sobą.
Wnet wbito w ziemię drąg od kaganka i jaskrawe padające z góry światło oświeciło wyraźnie kilkunastu ludzi, pochylonych nad jakąś postacią leżącą bez ruchu na ziemi.
Byli to żołnierze ubrani w barwę czerwoną, dworską, i w wilcze kapuzy. Z tych, jeden siedzący na dzielnym koniu, zdawał się reszcie przywodzić. Zsiadłszy z konia, zbliżył się do owej leżącej postaci i spytał:
— A co, wachmistrzu, żyje, czy nie żyje?
— Żyje, panie namiestniku, ale charcze; arkan go zdławił.
— Co zacz jest?
— Nie Tatar, znaczny ktoś.
— To i Bogu dziękować.
Tu namiestnik popatrzył uważniej na leżącego męża.
— Coś jakby hetman — rzekł.
— I koń pod nim Tatar zacny, jak lepszego u chana nie znaleźć — odpowiedział wachmistrz. — A ot tam go trzymają.
Porucznik spojrzał i twarz mu się rozjaśniła. Obok dwóch szeregowych trzymało rzeczywiście dzielnego rumaka, który, tuląc uszy i rozdymając chrapy, wyciągał głowę i poglądał przerażonemi oczyma na swego pana.
— Ale koń, panie namiestniku, będzie nasz? – wtrącił tonem pytania wachmistrz.
— A ty psiawiaro, chciałbyś chrześcijaninowi konia w stepie odjąć?
— Bo zdobyczny...
Dalszą rozmowę przerwało silniejsze chrapanie zduszonego męża.