Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.1.djvu/086

Ta strona została uwierzytelniona.

Młodzi Kurcewicze poczęli w palce trzaskać i po ścianach za bronią się oglądać, namiestnik zaś wołał:
— Poganie! zagarnęliście włość sierocą, ale nic z tego. Za dzień, książę już o tem wiedzieć będzie.
Usłyszawszy to, kniahini rzuciła się w tył izby i chwyciwszy rohatynę, szła z nią do namiestnika. Kniaziowie też, porwawszy, co który mógł, ten szablę, ten kiścień, ten nóż, otoczyli go półkolem, dysząc jak stado wilków wściekłych.
— Do księcia pójdziesz? — wołała kniahini — a wieszli, czy żyw stąd wyjdziesz? czy to nie ostatnia twoja godzina?
Skrzetuski skrzyżował ręce na piersiach i okiem nie mrugnął.
— Jako książęcy poseł z Krymu wracam — rzekł — niech tu jedną kroplę krwi uronię, a w trzy dni i popiołu z tego miejsca nie zostanie, wy zaś pognijecie w lochach łubniańskich. Jestli na świecie moc, coby was uchronić zdołała? Nie groźcie, bo was się nie boję!
— Zginiemy, ale ty pierwej zginiesz.
— Tedy uderzaj — oto pierś moja.
Kniaziowie z matką na czele, trzymali wciąż ostrza skierowane ku piersi namiestnika, ale rzekłbyś, jakieś niewidzialne łańcuchy skrępowały im ręce. Sapiąc i zgrzytając zębami, szarpali się w bezsilnej wściekłości — wszelako nie uderzał żaden. Ubezwładniło ich straszliwe imię Wiśniowieckiego.
Namiestnik był panem położenia.
Bezsilny gniew kniahini wylał się tylko potokiem obelg:
— Przechero! szaraku! hołyszu! kniaziowej krwi ci się zachciało — ale nic z tego! Każdemu oddamy,