zamyślony i szklany, jak gdyby nie na tę patrzył, do której śpiewał niegdyś:
„Jak tatarska orda,
Bierzesz w jassyr corda!...“
— Co mu się stało? — pytała sama siebie rozpieszczona faworytka całego dworu i tupiąc drobną nóżką, czyniła postanowienie, rzecz tę zbadać. Nie kochała się ona wprawdzie w Skrzetuskim, ale przyzwyczaiwszy się do hołdów, nie mogła znieść, by na nią nie zważano i gotowa była ze złości sama się rozkochać w zuchwalcu.
Razu tedy jednego, biegnąc z motkami dla księżnej, spotkała pana Skrzetuskiego, wychodzącego z przyległej sypialnej komnaty książęcej. Naleciała na niego jak burza, prawie go potrąciła piersią i cofnąwszy się nagle, rzekła:
— Ach! jakem się przestraszyła! Dzień dobry waćpanu!
— Dzień dobry pannie Annie! Czyliż takowe monstrum ze mnie, bym aż miał pannę Annę przestraszać?
Dziewczyna stała ze spuszczonemi oczkami, kręcąc palcami niezajętej ręki końce warkoczów, przestępując z nóżki na nóżkę i, niby zmieszana, odpowiedziała z uśmiechem:
— E nie! to, to nie... wcale nie... jak matkę kocham!
Nagle spojrzała na porucznika i znów zaraz spuściła oczy.
— Czy się waćpan gniewasz na mnie?
— Ja? Alboż panna Anna dba o mój gniew?
— Co prawda, to nie. Miałabym też o co dbać.