Nazajutrz zbudził się świeży, zdrów i z weselszą myślą. Pogoda była cudna. Szeroko rozlane wody marszczyły się w drobne zmarszczki od lekkiego i ciepłego powiewu.
Brzegi były w tumanie i zlewały się z płaszczyzną wód w jedną nieprzejrzaną równinę. Rzędzian, zbudziwszy się i przetarłszy oczy, aż się przestraszył. Spojrzał zdziwionemi oczyma dookoła, a nie widząc nigdzie brzegu, rzekł:
— O dla Boga! mój jegomość, to my już chyba na morzu jesteśmy...
— Rzeka to tak potężna, nie morze — odpowiedział Skrzetuski — a brzegi obaczysz, gdy mgła opadnie.
— Myślę, że niedługo już nam i na Turecczyznę wędrować przyjdzie.
— Powędrujemy, jeśli nam każą; widzisz zresztą, że nie sami płyniemy.
Jakoż w promieniu oka widać było kilkanaście bajdaków, dombaz czyli tumbasów — i wązkich czarnych czółen kozackich, obszytych sitowiem, a zwanych pospolicie czajkami. Jedne z tych statków płynęły z wodą, unoszone bystrym prądem, inne pięły się pracowicie