Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.1.djvu/165

Ta strona została uwierzytelniona.

po wodzie zmieszało się ze świstem strzał i jękami rannych.
Tatarzy, ałłachując coraz przeraźliwiej, zachęcali się wzajemnie; odpowiadały im krzyki kozaków: „koli! koli!“ i spokojny głos pana Skrzetuskiego, powtarzający coraz częściej komendę:
— Ognia!
Pierwszy brzask oświecił bladem światłem walkę. Od strony lądu widać było ciżbę kozacką i Tatarów, jednych z twarzami przy kolbach piszczeli, drugich przegiętych w tył i ciągnących cięciwy łuków — od strony wody dwie czajki dymiące i świecące ustawicznemi salwami wystrzałów. W środku leżały ciała, spokojnie już porozciągane po piasku.
W jednem z czółen stał pan Skrzetuski, wyższy nad innych, dumny, spokojny, z porucznikowskim buzdyganem w ręku i z gołą głową, bo mu strzała tatarska zerwała czapkę.
Wachmistrz zbliżył się ku niemu i szepnął:
— Panie, nie wytrzymamy — kupa za wielka!
Ale namiestnikowi chodziło już o to tylko, by poselstwo swoje krwią przypieczętować, pohańbienia godności nie dopuścić i zginąć nie bez sławy. Dlatego też, podczas gdy semenowie poczynili sobie z worów z żywnością rodzaj zasłon, z poza których razili nieprzyjaciela, on stał widny i na pociski wystawiony.
— Dobrze! — rzekł — wyginiem do ostatniego.
— Wyginiem, batku! — krzyknęli semenowie.
— Ognia!
Czajki znów zadymiły. Z głębi wyspy poczęły napływać nowe tłumy zbrojne w spisy i kosy. Napastnicy rozdzielili się na dwie kupy. Jedna podtrzymywała ogień,