Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.1.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.

— I brata rodzonego nie chowałbym. Boisz się śmierci, to się upij; pijany ani poczujesz.
— A może w listach nic niema?
— Może...
— Ot bieda! ot bieda! — rzekł Tatarczuk. — Nie poczuwam się do niczego. Ja dobry mołojec, Lachom wróg. Ale choćby i nic w liście nie było, czort wie, co Lach powie przed radą? Może mnie zgubić.
— To serdyty Lach; on nic nie powie!
— Byłeś dziś u niego?
— Byłem. Pomazałem mu rany dziegciem; nalałem gorzałki z popiołem w gardło. Będzie zdrów. To serdyty Lach! Mówią, że Tatarów narznął na Chortycy, nim go wzięli, jak świń. Ty o Lacha bądź spokojny.
Ponury odgłos kotłów, w które bito na koszowym majdanie, przerwał dalszą rozmowę. Tatarczuk, usłyszawszy ten odgłos, drgnął i zerwał się na równe nogi. Nadzwyczajny niepokój malował się w jego twarzy i ruchach.
— Biją wezwanie na radę — rzekł, łowiąc ustami oddech. — Sochroni Bih! Ty, Fyłyp, nie mów, o czem ja z tobą tu gadał. Sochroni Bih!
To rzekłszy, Tatarczuk chwycił szaflik z palanką, przechylił go obiema rękami do ust i pił, pił, jakby chciał się na śmierć zapić.
— Chodźmy! — rzekł kantarzej.
Odgłos kotłów huczał coraz donośniej.
Wyszli. Przedmieście Hassan Basza oddzielone było od majdanu tylko wałem opasującym kosz właściwy i bramą z wysoką basztą, na której widać było paszcze zatoczonych dział. W środku przedmieścia stał dom kantarzeja i chaty atamanów kramnych, naokół zaś dość