Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.1.djvu/231

Ta strona została uwierzytelniona.

A deszcz padał i padał, jakby samo niebo chciało Zaporożu przyjść w pomoc.
Wojska okopywały się leniwie i posępnie, wśród strug wody. Ogni nie można było rozpalić. Kilka tysięcy ordyńców wyszło z obozu pilnować, aby tabor polski, korzystając z mgły, fali i nocy, nie próbował się wymknąć. Poczem zapadła cisza głęboka. Słychać było tylko szelest ulewy i szum wiatru. Zapewne też nikt nie spał w obu obozach.
Nad ranem trąby zagrały w polskim obozie długo i żałośnie, jakby na trwogę, potem bębny tu i owdzie zaczęły warczeć. Dzień wstawał smutny, ciemny, wilgotny, nawałnica ustała, ale padał jeszcze drobny deszczyk, jakoby przesiewany przez sito.
Chmielnicki kazał uderzyć z działa.
Za niem wnet ozwało się drugie, trzecie, dziesiąte, i gdy z obozu do obozu zaczęła się zwykła z armat „korespondencya“, pan Skrzetuski rzekł do swego kozackiego anioła stróża:
— Zachar, wyprowadź mię na szaniec, abym zaś mógł widzieć, co się dzieje.
Zachar sam był ciekawy, więc nie stawiał oporu. Poszli na wysoki narożnik, skąd widać było jak na dłoni zaklęsłą nieco dolinę stepową, topieliska żółtowodzkie i oba wojska. Ale zaledwie pan Skrzetuski spojrzał, wraz się uchwycił za głowę i wykrzyknął:
— Na Boga żywego! toż to jest podjazd, nic więcej!
Rzeczywiście, wały obozu kozackiego rozciągały się blizko na ćwierć mili, gdy tymczasem polski wyglądał w porównaniu z nim, jak szańczyk tylko. Nierówność sił była tak wielka, że zwycięstwo kozaków nie mogło być wątpliwem.