oni rzucili się w tłum, tratowali go, bili, rozpędzali, siekli, prąc końmi ku gościńcowi wiodącemu do Czerkas.
— Uciekają jak wicher — zawołał Zachar.
Ledwo wymówił, przeleciał drugi oddział, za nim trzeci. Zdawało się, że ucieczka jest powszechną. Straże przy domach poczęły kręcić się i również okazywać chęć ucieczki. Zachar wypadł przed ganek.
— Stać! — krzyknął na swych mirhorodców.
Dym, gorąco, zamieszanie, tętent koni, głosy trwogi, wycie tłumów oświeconych pożarem, wszystko to zlało się w jeden piekielny obraz, na który namiestnik z okna spoglądał.
— Co tam za pogrom być musi! co tam za pogrom! — wołał do Zachara, nie zważając, iż ten radości jego nie mógł podzielać.
Tymczasem znów oddział uciekających przemknął się, jak błyskawica.
Huk dział wstrząsał posadami domów korsuńskich.
Nagle jakiś głos przeraźliwy, tuż pod domem, począł krzyczeć:
— Ratujcie się! Chmiel zabit! Krzeczowski zabit! Tuhaj-bej zabit!
Na rynku nastał prawdziwy koniec świata.
Ludzie w obłąkaniu rzucali się w płomienie. Namiestnik padł na kolana i ręce wzniósł do góry:
— Boże wszechmocny! Boże wielki i sprawiedliwy — chwała Tobie na wysokościach!
Zachar przerwał mu modlitwę, wpadłszy z przed sieni do izby.
— A bywajno, detyno! — zawołał zdyszany — wyjdź i obiecuj łaskę mirhorodcom, bo chcą uchodzić — a jak ujdą, czerń tu wpadnie!
Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.1.djvu/249
Ta strona została uwierzytelniona.