Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.1.djvu/270

Ta strona została uwierzytelniona.

Tatarzy skoczyli ku rzece i w kilka minut później przywiedli przed pana Skrzetuskiego dwóch ludzi całkiem nagich.
Jeden z nich był to starzec, drugi wysmukły, może piętnasto lub szesnastoletni wyrostek. Obaj klapali zębami ze strachu i długi czas nie mogli ni słowa przemówić.
— Skąd wy? — spytał pan Skrzetuski.
— My znikąd, panie! — odpowiedział starzec. — Po prośbie chodzim — z lirą, a ot, ten niemowa mnie prowadzi.
— Skąd idziecie teraz, z jakiej wsi? Mów śmiało, nic ci nie będzie.
— My, panie, po wszystkich wsiach chodzili, aż nas tu jakiś czort obdarł. Buty mieli dobre, wziął — czapki mieli dobre, wziął — sukmany z litości ludzkiej dobre, wziął, i liry nie zostawił.
— Pytam się kpie, z jakiej wsi idziesz?
— Nie znaju pane — ja did. Ot my nadzy, nocą marzniem, we dnie szukamy litościwych, coby okryli i nakarmili, my głodni!
— Słuchaj tedy, chłopie, odpowiadaj, o co pytam, bo każę powiesić.
— Ja niczoho nie znaju, pane. Kołyb ja szczo, abo szczo, abo bude szczo, to niechaj mini, oto szczo!
Widocznem było, że dziad, nie mogąc sobie zdać sprawy, coby za jeden był ten, kto go pyta, postanowił nie dawać żadnych odpowiedzi.
— A w Rozłogach byłeś, tam gdzie kniaziowie Kurcewicze mieszkają?
— Nie znaju, pane.
— Powiesić go! — krzyknął pan Skrzetuski.