Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.1.djvu/271

Ta strona została uwierzytelniona.

— Buw, pane! — zawołał dziad, widząc, że niema żartów.
— Coś tam widział?
— My tam byli pięć dni temu, a potem w Browarkach słyszeli, że tam łycari prijszły.
— Jacy rycerze?
— Nie znaju, pane! Odin, każe, Lachy; drugi, każe, kozaki.
— W konie! — krzyknął na Tatarów pan Skrzetuski.
Poczet pomknął. Słońce zachodziło, zupełnie jak wówczas, gdy namiestnik po spotkaniu Heleny i kniahini na drodze jechał obok nich przy rozwanowej karocy. Kahamlik tak samo świecił purpurą, dzień kładł się do snu jeszcze cichszy, pogodniejszy, cieplejszy. Tylko wówczas jechał pan Skrzetuski z piersią pełną szczęścia i budzących się lubych uczuć, a teraz pędził jak potępieniec, gnany wichrem niepokoju i złych przeczuć. Głos rozpaczy wołał mu w duszy: „to Bohun ją porwał! już jej nie ujrzysz więcej!“, a głos nadziei: „to książę! ocalona!“ I te głosy tak go rozrywały między siebie, że ledwo nie rozerwały mu serca. Pędzili resztą sił końskich. Upłynęła jedna godzina i druga. Księżyc zeszedł i wytaczając się coraz wyżej, bladł coraz bardziej. Konie pokryły się pianą i chrapały ciężko. Wpadli w las, mignął jak błyskawica, wpadli w jar, za jarem tuż Rozłogi. Chwila jeszcze, a losy rycerza się rozstrzygną. Tymczasem wiatr świszcze mu w uszach od pędu, czapka spadła mu z głowy, koń pod nim jęczy, jakby miał paść zaraz. Chwila jeszcze, skok jeszcze i jar się otworzy. Już! już!
Nagle krzyk nieludzki, straszny, wyrwał się z piersi pana Skrzetuskiego.