szczach. Chciałby już ot, podnieść się i jechać dalej, ale jakieś niezmierne osłabienie przykuwa go do miejsca tak, jakby mu stufuntowe kule do nóg przywiązywano.
Siedział więc i siedział. Noc upływała. Tatarzy roztarasowali się na nocleg i rozłożywszy ogieniek, poczęli przypiekać przy nim kawałki końskiego ścierwa, następnie nasyceni, pokładli się na ziemi.
Ale nie upłynęła i godzina, gdy zerwali się na równe nogi.
Zdala dochodził gwar podobny do odgłosów, jakie wydaje wielka liczba jazdy, idącej śpiesznym marszem.
Tatarzy zatknęli co prędzej na żerdź białą płachtę i podsycili obficie płomień, tak, aby zdala mogli być rozpoznani, jako wysłańcy pokojowi.
Tętent koni, parskanie i brzęk szabel zbliżał się coraz bardziej i wkrótce na drodze ukazał się oddział jazdy, który wnet otoczył Tatarów.
Rozpoczęła się krótka rozmowa. Tatarzy wskazali na postać siedzącą na wzgórzu, którą zresztą widać było doskonale, bo padało na nią światło księżyca, i oświadczyli, że prowadzą posła, a od kogo, to on najlepiej powie.
Wówczas dowódca oddziału, wraz z kilkoma towarzyszami, udał się na wzgórze, ale zaledwie zbliżył się i spojrzał w twarz siedzącemu, gdy ręce rozkrzyżował i wykrzyknął:
— Skrzetuski! Na Boga żywego, to Skrzetuski!
Namiestnik ani drgnął.
— Mości namiestniku, nie poznajesz-że mnie? jam jest Bychowiec. Co ci jest.
Namiestnik milczał.
— Zbudźże się, na Boga! Hej, towarzysze, a bywajcie-no!
Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.1.djvu/273
Ta strona została uwierzytelniona.