Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.2.djvu/026

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, tak, niema rady!
Bohun obudził się, jak ze snu.
— Co rzekłeś? — spytał.
— Mówię, że już zaraz ciemno będzie. Czy daleko jeszcze?
— Niedaleko.
Po godzinie ściemniło się rzeczywiście. Ale już też wjechali w jar lesisty, wreszcie na końcu jaru błysnęło światełko.
— To Rozłogi! — rzekł nagle Bohun.
— Tak! Brr! coś jakoś chłodno w tym jarze.
Bohun wstrzymał konia.
— Czekaj! — rzekł.
Zagłoba spojrzał na niego. Oczy watażki, które miały tę własność, że świeciły w nocy, pałały teraz jak dwie pochodnie.
Obaj przez długi czas stali nieruchomie na skraju jaru. Nakoniec zdala dało się słyszeć parskanie koni.
To kozacy Bohunowi nadjeżdżali zwolna z głębi lasu.
Essauł zbliżył się po rozkazy, które Bohun wyszeptał mu do ucha, poczem kozacy zatrzymali się znowu.
— Jedźmy! — rzekł do Zagłoby Bohun.
Po chwili ciemne masy budowli dworskich, lamusy i żórawle studzienne zarysowały się przed ich oczyma. We dworze było cicho. Psy nie szczekały. Wielki złoty księżyc świecił nad domostwami. Z sadu dochodził zapach kwiatów wiśni i jabłoni — wszędzie tak było spokojnie, noc tak cudna, że zaiste brakło tylko tego, aby jaki teorban ozwał się gdzieś pod oknami pięknej księżnlczki.
W niektórych oknach było jeszcze światło.
Dwaj jeźdźcy zbliżyli się do bramy.