Kurcewiczowie nie spali jeszcze. Jedli wieczerzę w owej sieni napełnlonej zbroją, która szła przez całą szerokość domu, od majdanu, aż do sadu z drugiej strony. Na widok Bohuna i pana Zagłoby, zerwali się na równe nogi. Na twarzy kniahini odbiło się nietylko zdziwienie, ale nieukontentowanie i przestrach zarazem. Młodych kniaziów było tylko dwóch: Symeon i Mikołaj.
— Bohun! — rzekła kniahini. — A ty tu co robisz?
— Przyjechał się wam pokłonić, maty. A co, nie radziście mi?
— Radam ci, rada, jeno się dziwię, żeś przybył, bo słyszałam, że w Czehrynie stróżujesz. A kogo to nam Bóg z tobą zesłał?
— To jest pan Zagłoba, szlachcic, mój przyjaciel.
— Radziśmy waszmości — rzekła kniahini.
— Radziśmy — powtórzyli Symeon i Mikołaj.
— Mościa pani! — rzecze szlachcic. — Prawda, że gość nie w porę gorszy od Tatarzyna, aleć i to wiadomo, że kto do nieba chce iść, ten musi podróżnego w dom przyjąć, głodnego nakarmić, spragnionego napoić...
— Siadajcie tedy, jedzcie i pijcie — mówiła stara kniahini. — Dziękujemy, żeście przyjechali. No, no Bo-