Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.2.djvu/047

Ta strona została uwierzytelniona.

stepu. Coraz większe przestrzenie wychylały się z cienia, rysowały się blado stepowe bodiaki, dalekie drzewa, mogiły; w powietrze wsiąkało coraz więcej światła. Białawe blaski rozświeciły i twarze jeźdźców.
Byli to pan Zagłoba i Helena.
— Niema rady, trzeba zwolnić koniom — powtórzył pan Zagłoba. — Wczoraj przyszły z Czehryna do Rozłogów bez wytchnienia. Długo tak nie wytrzymają, a boję się, by nie padły. Jakże się waćpanna czujesz?
Tu pan Zagłoba spojrzał na swoją towarzyszkę i nie czekając jej odpowiedzi — zawołał:
— Pozwólże mi się waćpanna przy dniu obejrzeć. Ho, ho! czy to po braciach ubranie? Niema co mówić: bardzo foremny z waćpanny kozaczek. Jeszczem też takiego pachołka, póki żyję, nie miał — ale tak myślę, że mi go pan Skrzetuski odbierze. A to co? O dla Boga, zwińże waćpanna te włosy, boć się nikt co do płci twej białogłowskiej nie omyli.
Rzeczywiście po plecach Heleny spływał potok czarnych włosów, rozwiązanych przez szybki bieg i wilgoć nocną.
— Dokąd jedziemy? — pytała, związując je obiema rękami i usiłując wsunąć je pod kołpaczek.
— Gdzie oczy niosą.
— To nie do Łubniów?
Na twarzy Heleny odbił się niepokój, a w bystrem spojrzeniu, jakie rzuciła na pana Zagłobę, malowała się rozbudzona na nowo nieufność.
— Widzisz waćpanna, mam ja swój rozum i wierzaj, żem wszystko dobrze wykalkulował. A kalkulacya moja jest na następnej mądrej maksymie oparta: nie