ważył natychmiast, że jeden z nich miał tylko szablę i piszczel, trzej inni zbrojni byli w szczęki końskie, poprzywiązywane do kijów, ale wiedział i to także, że tacy koniuchowie bywają to ludzie dzicy i często dla podróżnych niebezpieczni.
Jakoż wszyscy czterej, zbliżywszy się, poglądali z podełba na przybyłych. W bronzowych twarzach ich nie było najmniejszego śladu życzliwości.
— Czego chcecie? — pytali, nie zdejmując czapek.
— Sława Bohu — rzekł pan Zagłoba.
— Na wiki wików. Czego chcecie?
— A daleko do Syrowatej?
— Nie znajem nikakij Syrowatej:
— A ówże zimownik jak się zwie?
— Huśla.
— Dajcie no koniom wody.
— Niema wody, wyschła. A wy skąd jedziecie?
— Z Kriwoj Rudy.
— A dokąd?
— Do Czehryna.
Czabanowie spojrzeli po sobie.
Jeden z nich, czarny jak żuk i kosooki, począł wpatrywać się w pana Zagłobę, wreszcie rzekł:
— A czego wy z gościńca zjechali?
— Bo upał.
Kosooki położył rękę na lejcach pana Zagłoby.
— Zleźno, panku, z konia. Do Czehryna nie masz po co jechać.
— I czemuż to? — spytał spokojnie pan Zagłoba.
— A widzisz ty tego mołojca? — rzekł kosooki, ukazując na jednego z czabanów.
— Widzę.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.2.djvu/061
Ta strona została uwierzytelniona.