Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.2.djvu/078

Ta strona została uwierzytelniona.

wiesił przez plecy sakwy i teorban, wziął w rękę kij sadzony krzemieniami, machnął raz i drugi, poczem rzekł:
— No, niezłe i to, można jakowemu psu albo i wilkowi świeczki w ślepiach zapalić i zęby porachować. Najgorsze ze wszystkiego, że trzeba iść piechotą, ale niema rady! Chodźmy!
Poszli.
Pacholę czarnowłose przodem, dziad za niem. Dziad mruczał i przeklinał, bo mu było gorąco iść piechotą, chociaż po stepie wiatr przeciągał. Wiatr ten opalał i czynił smagłem lice ślicznego pacholęcia. Wkrótce trafili na jar, na dnie którego biła krynica, sącząc swe przeczyste wody do Kahamliku. Koło tego jaru, niedaleko od rzeki, rosły na mogile trzy potężne dęby; ku nim zaraz skręcili nasi podróżni. Zaraz też trafili na ślady drogi, która żółciła się na stepie od kwiecia wyrosłego na bydlęcym nawozie. Droga była pusta, ani czumaka na niej, ani mazi, ani siwych wołów wolno idących. Gdzieniegdzie leżały tylko kości bydlęce, porozwłóczone przez wilki i wybielone na słońcu. Podróżni szli ciągle, wypoczywali jeno w dąbrowach cienistych. Czarnowłose pacholę układało się do snu na zielonej murawie, a dziad czuwał. Przechodzili też i przez ruczaje, a gdzie brodu nie było, to go szukali, chodząc długo brzegiem. Czasem też dziad przenosił pacholę na ręku, z siłą dziwną w człeku, który już chodził po żebranym chlebie. Ale był to barczysty dziad! Tak wlekli się znowu aż do wieczora, aż wreszcie pachołek usiadł przy drodze, w lesie dębowym, i rzekł:
— Już mi i tchu brak, i sił zbyłam. Nie pójdę dalej. Tu się położę i zamrę.
Dziad zakłopotał się srodze.