— Niechże on sobie będzie jaki chce, dość, że kniaziównę z rąk rozbójnickich wydostał — rzecze pan Wołodyjowski. — A że, jak widać, na fortelach mu nie zbywa, więc pewnikiem tak z nią umknie, by od nieprzyjaciół był bezpieczny.
— Jego własne gardło w tem — odpowiedział Migurski.
Poczem zwrócili się do pana Skrzetuskiego:
— Pocieszże się, towarzyszu miły!
— Jeszcze ci wszyscy będziem drużbowali!
— I popijemy się na weselu.
Zaćwilichowski dodał:
— Jeśli on uciekał za Dniepr, a o pogromie korsuńskim się dowiedział, to powinien był do Czernihowa się zwrócić, a w takim razie w drodze go dognamy.
— Za pomyślny koniec trosków i umartwień naszego przyjaciela! — zawołał Śleszyński.
Poczęto wznosić wiwaty dla pana Skrzetuskiego, kniaziówny, ich przyszłych potomków i pana Zagłoby i tak schodziła noc. Świtaniem zatrąbiono wsiadanego — wojska ruszyły do Łubniów.
Pochód odbywał się szybko, gdyż hufce książęce szły bez taborów. Chciał był pan Skrzetuski z tatarską chorągwią naprzód skoczyć, ale zbyt był osłabiony, zresztą książę trzymał go przy swej osobie, bo życzył mieć relacyą z namiestnikowego posłowania do Siczy. Musiał więc rycerz sprawę zdać, jako jechał, jak go na Chortycy napadli i do Siczy powlekli, tylko o swych certacyach z Chmielnickim zamilczał, by się nie zdawało, że sobie chwalbę czyni. Najbardziej zalterowała księcia wiadomość o tem, że stary Grodzicki prochów nie miał i że przeto długo bronić się nie obiecywał.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.2.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.