Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.2.djvu/171

Ta strona została uwierzytelniona.

Carogrodu. I może właśnie dlatego każdy z nich obawiał się utracić zdobytej sławy w spotkaniu ze straszliwym Jeremim.
Chmielnicki wodził oczyma po pułkownikach, którzy pod wpływem tego spojrzenia wzrok spuszczali ku ziemi. Twarz Wychowskiego przybrała wyraz szatańskiej złośliwości.
— Znam ja mołojca — rzekł posępnie Chmielnicki — którenby przemówił w tej chwili i od tej wyprawy się nie wybiegał, ale go niemasz między nami...
— Bohun! — rzekł jakiś głos.
— Tak jest Zniósł on już regiment Jeremy w Wasiłówce, jeno go poszczerbili w tej potrzebie, i leży teraz w Czerkasach, ze śmiercią-matką walczy. A gdy jego niemasz, nikogo niemasz, jak widzę! Gdzie sława kozacka, gdzie Pawluki, Nalewajki, Łobody i Ostranice?
Wtem nizki, gruby człowiek, z twarzą siną, ponurą, rudym jak ogień wąsem nad skrzywionemi ustami i zielonemi oczyma, powstał z ławy, wysunął się ku Chmielnickiemu i rzekł:
— Ja pójdę.
Był to Maksym Krzywonos.
Okrzyki zabrzmiały „na sławu“, on zaś wsparł się piernaczem w bok i tak mówił chrapliwym, urywanym głosem:
— Nie myśl, hetmanie, żeby ja się bał. Jaby od razu się podjął — ale myślał: są lepsi! Ale kiedy tak, to pójdę. Wy co? wy głowy i ręce, a u mnie niema głowy, tylko ręce a szabla. Raz maty rodyła! Wojna mnie mać i siostra. Wiśniowiecki reżet — i ja budu; on wiszajet, i ja budu. A ty mnie, hetmanie, mołojców