Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.2.djvu/203

Ta strona została uwierzytelniona.

— A może to wilcy wyją? Z daleka rozeznać nie można — rzekł.
— Gdzie tam, panie. Wilków teraz w lesie niema; wszystkie poszły do wsiów, gdzie mają trupów dostatek.
— Straszne czasy — odrzekł na to rycerz — w których wilcy we wsiach mieszkają, a w lasach obłąkani ludzie wyją! Boże! Boże!
Przez chwilę zapanowała znów cisza, słychać było tylko szum, zwykły w wierzchołkach sosen, ale po chwili owe dalekie odgłosy wzmogły się i stały wyraźniejsze.
— Hej! — rzekł nagle borowy. — Tam na to patrzy, że jakaś większa kupa ludzi jest. Waszmościowie tu postójcie, albo idźcie wolno naprzód, a my pójdziem z towarzyszem obaczyć.
— Idźcie — rzekł pan Skrzetuski. — Tu będziem czekali.
Borowi znikli. Nie było ich z godzinę; już pan Skrzetuski zaczął się niecierpliwić, a nawet podejrzewać, czy mu jakiej zdrady nie gotują, gdy nagle jeden wynurzył się z ciemności.
— Są, panie! — rzekł zbliżając się do Skrzetuskiego.
— Kto?
— Chłopy rezuny.
— A siła ich jest?
— Będzie ze dwustu. Niewiadomo, panie, co począć, bo leżą w wąwozie, przez który droga nam wypada. Ognie palą, jeno blasku nie widać, bo w dole. Straży nijakich nie mają: można do nich podejść na strzelenie z łuku.
— Dobrze! — rzekł pan Skrzetuski i zwróciwszy