Pan Zagłoba uchwycił blaszankę i przechylił do ust; rozległy się długie grzdykania, a pan Skrzetuski niecierpliwy, nie czekając ich końca, pytał dalej:
— A zdroważ ona?
— Co tam! — odparł pan Zagłoba — na suche gardło każda zdrowa.
— Aleć ja o kniaziównę pytam.
— O kniaziównę? Jako łania.
— Bądźże chwała Bogu najwyższemu! Dobrze jej tam w Barze?
— Że i w niebie lepiejby jej być nie mogło. Dla jej gładkości wszystkie corda lgną do niej. Pani Sławoszewska tak ją miłuje, jakby właśnie rodzoną. A co tam się kawalerów w niej kocha, tegobyś waszmość na różańcu nie zliczył, jeno że ona tyle o nich dba, ile ja teraz o waściną próżną manierkę, stałym ku waszmości afektem płonąc.
— Niechże jej Bóg da zdrowie, onej najmilszej — mówił radośnie pan Skrzetuski. — Tak że to mię wdzięcznie wspomina?
— Czy waści wspomina? Mówię waćpanu, żem i sam już nie rozumiał, skąd się tam w niej powietrza na tyle wzdychań bierze. Aż się wszyscy litują, a najbardziej mniszeczki, bo je sobie przez swoją słodkość całkiem zjednała. Toż ona i mnie wyprawiła na one hazardy, których o mało zdrowiem nie przypłaciłem, żeby to koniecznie do waści iść a dowiedzieć się, czyś żyw i zdrów. Chciała też nieraz posłańców wyprawiać, ale nikt się nie chciał podjąć, więcem się w końcu zlitował i do waszegom obozu się wybrał. Jakoż gdyby nie przebranie, pewnobym głową nałożył. Ale mnie
Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.2.djvu/210
Ta strona została uwierzytelniona.