Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.2.djvu/220

Ta strona została uwierzytelniona.

Książę nie spostrzegał się może, że torem innych „królewiąt“ politykę na własną rękę prowadził, ale gdyby się w tem i obaczył, byłby jej nie odstąpił, bo to jedno czuł dobrze, iż honor Rzeczypospolitej ratuje.
I znów nastała chwila milczenia, którą wkrótce przerwało rżenie koni i głosy trąbek obozowych. Chorągwie szykowały się do pochodu. Głosy te zbudziły księcia z zamyślenia, trząsnął głową, jakby cierpienie i złe myśli chciał strząsnąć, poczem rzekł:
— A drogę miałeś spokojną?
— Spotkałem w lasach mszynieckich sporą watahę chłopstwa, na dwieście ludzi, którą starłem.
— Dobrze. A jeńców wziąłeś, bo to teraz ważna rzecz?
— Wziąłem, ale...
— Ale kazałeś już ich sprawić? tak?
— Nie, W. K. Mość! puściłem ich wolno.
Jeremi spojrzał ze zdziwieniem na Skrzetuskiego, poczem brwi jego ściągnęły się nagle.
— Cóż to? czy i ty do pokojowej partyi już należysz? Co to znaczy?
— W. K. Mość! języka przywiozłem, bo między chłopstwem był przebrany szlachcic, który został żyw. Zaś innych puściłem, bo Bóg łaskę na mnie zesłał i pocieszenie. Karę chętnie poniosę. Ten szlachcic, to jest pan Zagłoba, któren mnie wieść o kniaziównie przyniósł.
Książę zbliżył się żywo do Skrzetuskiego.
— Żyje, zdrowa?
— Bogu najwyższemu chwała! — tak jest.
— I gdzie się schroniła?
— Jest w Barze.
— To potężna forteca. Mój chłopcze! — (tu książę