mniał — to tak zębami, mówię jegomości, zgrzytał, jakby kto orzechy gryzł.
— Długo chorował?
— Długo, długo, bo zrazu mu się rany goiły, potem się zaś otwierały, gdyż się z początku nie zaszanował. Mało ja się to nocy przy nim wysiedziałem (żeby go usiekli!) — jak przy kim dobrym. A trzeba jegomości wiedzieć, żem ja sobie na zbawienie duszy poprzysiągł, że mu za moją krzywdę zapłacę i tego ja, mój jegomość, dotrzymam, choćbym całe życie miał za nim chodzić — bo mnie niewinnego tak sponiewierał i potłukł jako psa, a ja też nie żaden cham jestem. Już on musi zginąć z mojej ręki, chyba go kto inny wcześniej zabije. To mówię jegomości, że ze sto razy miałem okazyą, bo często nikogo przy nim nie było, prócz mnie. Myślałem sobie tedy: zali mam go pchnąć — czy nie? — Ale mi było wstyd tak go żgać w łożu leżącego.
— To ci się chwali, żeś go aegrotum et inermem nie mordował. Chłopska byłaby to sprawa, nie szlachecka.
— Ano widzi jegomość, ja też tak samo myślałem. Jeszczem sobie wspomniał, że jak mnie z domu rodziciele wyprawiali, tak mnie dziaduś przeżegnał i powiada: „Pamiętaj kpie, żeś szlachcic i ambicyą miej, wiernie służ, ale poniewierać się nie daj“. Mówił też, że jak szlachcic po chłopsku sobie postąpi, to pan Jezus płacze. A jam spamiętał termin i tego się wystrzegam. Musiałem więc okazyi poniechać. A tu konfidencya coraz to większa! Nieraz pyta mnie: „czem ja tobie nagrodzę?“ — To ja: „czem waszmość będziesz chciał“. I nie mogę się skarżyć, opatrzył mnie hojnie, a ja też
Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.2.djvu/269
Ta strona została uwierzytelniona.