Za kołyską jechało dziesięciu zbrojnych. Po spisach bez proporców można w nich było poznać kozaków. Niektórzy prowadzili konie juczne, inni jechali luzem, ale o ile dwaj jadący na przedzie zdawali się nie zwracać najmniejszej uwagi na okolicę, o tyle ci oglądali się niespokojnie i trwożliwie na wszystkie strony.
A jednak okolica zdawała się być zupełną pustynią.
Ciszę przerywały tylko uderzenia kopyt końskich i wołanie jednego z dwóch jadących na przedzie jeźdźców, który od czasu do czasu powtarzał swą przestrogę:
— Pomału! ostrożnie!
Nakoniec zwrócił się do swego towarzysza:
— Horpyna, daleko jeszcze? — spytał.
Towarzysz, którego zwano Horpyną, a który w istocie był przebraną po kozacku olbrzymią dziewką, popatrzył w gwieździste niebo i odrzekł:
— Niedaleko. Będziemy przed północą. Miniemy Wraże uroczyszcze, miniemy Tatarski rozłóg, a tam już zaraz Czortowy jar. Oj! źleby tam przejeżdżać po północku, nim kur zapieje. Mnie można, ale wam źleby było, źle!
Pierwszy jeździec wzruszył ramionami.
— Wiem ja — rzekł — że tobie czort bratem, ale na czorta są sposoby.
— Czort nie czort, a sposobu niema — odparła Horpyna. — Żeby ty, sokole, na całym świecie schowania dla swojej kniaziówny szukał, toby ty lepszego nie znalazł. Już i tędy nikt po północku nie przejdzie, chyba ze mną, a w jarze jeszcze żywy człowiek nogi nie postawił. Chce kto wróżby, to przed jarem stoi i czeka, póki nie wyjdę. Nie bój ty się. Nie przyjdą tam ani Lachy, ani Tatary, ani nikt, nikt. Czortowy jar straszny, sam zobaczysz.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/006
Ta strona została uwierzytelniona.