Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/055

Ta strona została uwierzytelniona.

miesiąca kładzie na owem wzgórzu — szeptał pan Zagłoba — przysiągłbyś, że dzień. Mówią, że tylko w czasie wojen bywają takie noce, aby dusze, wyszłe z ciał, łbów sobie nie rozbijały po ciemku o drzewa, jako wróble w stodole o krokwie, i łatwiej drogę znalazły. Dziś też jest piątek, dzień Zbawiciela, w którym zjadliwe humory z ziemi nie wychodzą i złe moce nie mają przystępu do człowieka. Czuję, że mi lżej jakoś i nadzieja we mnie wstępuje.
— Żeśmy to już przecie wyjechali i jakowyś ratunek przedsiębierzem — to grunt! — rzecze Wołodyjowski.
— Najgorzej to w umartwieniu na miejscu siedzieć — mówił dalej Zagłoba — gdy na koń siędziesz, zaraz ci desperacya od trzęsienia się coraz niżej zlatuje, aż ją w końcu i zgoła wytrzęsiesz.
— Nie wierzę ja — szepnął Wołodyjowski — aby tak wszystko można wytrząść — exemplum: affekt, któren się niby kleszcz w serce wpija.
— Gdy jest szczery — rzecze pan Longinus — to choćbyś się z nim, jako z niedźwiedziem borykał, zmoże cię.
To rzekłszy, pan Longinus ulżył wezbranej piersi westchnieniem, podobnem do sapnięcia miecha kowalskiego, zaś mały Wołodyjowski podniósł oczy ku niebu, jakby szukał między gwiazdami tej, która księżniczce Barbarze świeciła.
Konie poczęły parskać w całej chorągwi, a pocztowi odpowiadali im: „zdrów, zdrów!“ — potem uciszyło się wszystko, aż jakiś tęskny głos począł śpiewać w tylnych szeregach: