nie dostaną, a wszystko mi jedno, czy mnie krucy zdziobią surowego, czy pieczonego. Bylem tych zbójeckich rąk uszedł, o resztę nie dbam i mam nadzieję, że jeszcze jakoś to będzie.
Pan Zagłoba łatwo przechodził widać od ostatniej rozpaczy do nadziei. Jakoż niespodzianie taka w niego wstąpiła ufność, jakby już był w obozie księcia Jeremiego. A jednak położenie jego nie poprawiło się o wiele. Siedział na strychu i mając szablę w garści, mógł istotnie długo przystępu bronić. Ot, i wszystko. Ale ze strychu do wolności było droga, jak z pieca na łeb — z tą jeszcze różnicą, że w dole czekały szable i spisy mołojców, czyhających pod ścianami.
— Jakoś to będzie! — mruknął pan Zagłoba i zbliżywszy się do dachu, począł zlekka rozrywać i unosić poszycie, aby sobie „prospectus“ na świat otworzyć.
Poszło mu to z łatwością, gdyż mołojcy rozmawiali ciągle pod ścianami, chcąc zabić nudę czuwania, a przytem wstał dość silny wiatr i głuszył powiewem śród pobliskich drzew szelest unoszonych snopków.
Po pewnym czasie dziura była gotowa — pan Zagłoba wetknął w nią głowę i począł rozglądać się naokoło.
Noc poczynała już ustępować, a na wschodnią stronę nieba wstępował pierwszy brzask dnia, więc przy bladem świetle ujrzał pan Zagłoba cały majdan zapełniony końmi, przed chatą szeregi śpiących mołojców, powyciągane nakształt długich niewyraźnych linij, dalej żóraw studzienny i koryto, w którem świeciła woda, a obok nich znów szereg śpiących ludzi i kilkunastu mołojców z gołemi szablami w ręku, przechadzających się wzdłuż owego szeregu.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/090
Ta strona została uwierzytelniona.