Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

za strzemiona pana Skrzetuskiego. Zbiegli się też i żołnierze, wołając: „To wiśniowiecczycy! Niech żyje książę Jeremi!“ Tłok zrobił się tak wielki, że chorągiew zaledwie noga za nogą mogła się posuwać.
Nakoniec naprzeciw ukazał się oddział dragonów z oficerem na czele. Żołnierze rozgarniali tłumy, oficer zaś krzyczał: „z drogi! z drogi!“ — i płazował tych, którzy mu nie ustępowali dość rychło.
Skrzetuski poznał Kuszla.
Młody oficer powitał serdecznie znajomych.
— Co to za czasy! co to za czasy! — rzekł.
— Gdzie książę? — spytał Skrzetuski.
— Umorzyłbyś go frasunkiem, gdybyś dłużej nie przyjeżdżał. Bardzo się tu za tobą i twoimi ludźmi oglądał. Jest teraz u Bernardynów; mnie wysłano za porządkiem w mieście, ale już Grozwajer tem się zajął. Pojadę z tobą do kościoła. Tam się rada odbywa.
— W kościele?
— Tak jest. Będą księciu buławę ofiarować, bo żołnierze oświadczają, że pod innym wodzem nie chcą bronić miasta.
— Jedźmy! Mnie też pilno do księcia.
Połączone oddziały ruszyły. Po drodze Skrzetuski wypytywał się o wszystko, co działo się we Lwowie, i czyli obrona już postanowiona.
— Właśnie teraz sprawa się waży — rzecze Kuszel. — Mieszczanie chcą się bronić. Co za czasy! ludzie nikczemnych kondycyj okazują więcej serca, niż szlachta i żołnierze.
— A regimentarze? co się z nimi stało? Czyli są w mieście i czyli nie będą księciu przeszkód stawiali?