kazem napadł — więc też i pierwszy szablisko napowrót schował.
— O! znajdę cię, taki synu! — rzekł.
— Znajdziesz, znajdziesz, boćwino! — rzekł mały rycerz.
I rozjechali się, jeden do kawalkaty, drugi do chorągwi, które znacznie się przez ten czas zbliżyły, tak, iż z kłębów kurzawy dochodził już tupot kopyt po twardym trakcie. Pan Michał wnet sprawił jazdę i piechotę do porządnego pochodu i ruszył na czele. Po chwili przycłapał ku niemu pan Zagłoba.
— Czego chciało od ciebie owo straszydło morskie? — spytał Wołodyjowskiego.
— Pan Charłamp? Ej nic, wyzwał mnie na rękę.
— Masz tobie! — rzekł Zagłoba. — Na wylot cię swoim nosem przedziobie. Bacz, panie Michale, gdy się będziecie bili, abyś największego nosa w Rzeczypospolitej nie obciął, bo osobny kopiec trzebaby dla niego sypać. Szczęśliwy wojewoda wileński! inni muszą podjazdy pod nieprzyjaciela posyłać, a jemu ten towarzysz z daleka go zawietrzy. Ale za co cię wyzwał?
— Za to, żem przy kolasce panny Anny Borzobohatej jechał.
— Ba! trzeba mu było powiedzieć, żeby się do pana Longina do Zamościa udał. Tenby go dopiero poczęstował pieprzem z imbierem. Źle ten boćwinkarz trafił i widać mniejsze ma szczęście od nosa.
— Nie mówiłem mu nic o panu Podbipięcie — rzekł Wołodyjowski — bo nużby mnie zaniechał? Będę się na złość do Anusi z podwójnym ferworem zalecał, chcę też mieć swoją uciechę. A co my w tej Warszawie będziem mieli lepszego do roboty.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.