Warszawy roiła się od szlachty, służby, wozów i koni; wioski aż po Babice były tak zapchane, że we wszystkich chałupach mieszkali goście. Łatwo było i o przygodę w natłoku ludzi różnych humorów — jakoż mimo największych starań i skromnego zachowania się, nie uniknęli jej i dwaj przyjaciele.
Dojechawszy do Babic, ujrzeli przed karczmą kilkunastu szlachty, która właśnie siadała na koń, aby jechać w swoją drogę. Dwa oddziały, pozdrowiwszy się wzajemnie, już miały się pominąć, gdy nagle jeden z jeźdźców spojrzał na pana Wołodyjowskiego i nie rzekłszy ani słowa, puścił się rysią ku niemu.
— A tuś mi bratku! — zakrzyknął — chowałeś się, alem cię znalazł — nie ujdziesz mi teraz! Hej! mości panowie! — zakrzyknął na swoich towarzyszów — a czekajcie-no trocha! Mam temu oficerkowi coś powiedzieć, i chciałbym, abyście świadkami moich słów byli.
Pan Wołodyjowski uśmiechnął się z zadowoleniem, bo poznał pana Charłampa.
— Bóg mi świadkiem, żem się nie chował — rzekł — i sam waćpana szukałem, aby się go zapytać, czyliś rankor jeszcze dla mnie zachował, ale cóż! nie mogliśmy się spotkać.
— Panie Michale — szepnął Zagłoba — po służbie jedziesz!
— Pamiętam — mruknął Wołodyjowski.
— Stawaj do sprawy! — wrzeszczał Charłamp. — Mości panowie! obiecałem temu młodzikowi, temu gołowąsowi, że mu uszy obetnę — i obetnę, jakem Charłamp! oba, jakom Charłamp! Bądźcie świadkami waszmościowie, a ty, młodziku, stawaj do sprawy!
Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/163
Ta strona została uwierzytelniona.