Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/168

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jako że z waćpanem mówię. Widziałem go, szaty przewdziewa.
— A on waćpana widział?
— Nie wiem, zdaje się, że nie.
Wołodyjowskiego oczy zaiskrzyły się jak węgle.
— Żydzie! — rzekł z cicha, kiwając gwałtownie ręką. — Chodź tu! Czy są drzwi z alkierza?
— Niema, jeno przez tę izbę.
— Kuszel pod okno! — szepnął pan Michał. — O, już nam teraz nie ujdzie!
Kuszel nie mówiąc ni słowa, wybiegł z izby.
— Przyjdź waćpan do siebie — rzekł Wołodyjowski. — Nie nad waścinym, ale nad jego karkiem zguba wisi. Co on ci może uczynić? — nic.
— Ja też jeno ze zdziwienia nie mogę ochłonąć! — odparł Zagłoba, a w duchu pomyślał: — Prawda! czego ja się mam bać? Pan Michał przy mnie — niech się Bohun boi!
I nasrożywszy się okrutnie, chwycił za rękojeść szabli.
— Panie Michale, już on nie powinien nam ujść!
— Czy to jeno on? bo mi się jeszcze wierzyć nie chce. Coby on tu robił?
— Chmielnicki go na przeszpiegi przysłał. To najpewniejsza rzecz! Czekaj, panie Michale. Chwycimy go i postawimy kondycyą: albo kniaziównę odda, albo zagrozimy mu, że go wydamy sprawiedliwości.
— Byle kniaziównę oddał, jechał go sęk!
— Ba, ale czy nas nie za mało? dwóch i Kuszel trzeci? Będzie on się bronił, jak wściekły, a ludzi też ma kilku.