Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/218

Ta strona została uwierzytelniona.

szy był długi spokój. Kraj począł się koić, spustoszałe wioski zaludniać i otucha wstępowała zwolna we wszystkie zwątpiałe i przerażone serca.
Z tąż samą otuchą nasi dwaj przyjaciele, po długiej i trudnej podróży, dojechali szczęśliwie do Zbaraża i oznajmiwszy się w zamku, natychmiast udali się do komendanta, w którym, z niemałem zdziwieniem, poznali Wierszułła.
— A gdzie Skrzetuski? — pytał po pierwszych powitaniach Zagłoba.
— Niemasz go — odpowiedział Wierszułł.
— To waść masz komendę nad prezydyum?
— Tak jest. Miał Skrzetuski, ale wyjechał i mnie zdał załogę aż do swego powrotu.
— A kiedy obiecał wrócić?
— Nic nie mówił, bo sam nie wiedział, jeno mi tak rzekł na odjezdnem: „jeśliby kto do mnie przyjechał, tedy mu powiedz, żeby tu mnie czekał.“
Zagłoba z Wołodyjowskim spojrzeli na siebie.
— Jak dawno pojechał? — pytał pan Michał.
— Dziesięć dni temu.
— Panie Michale — rzekł Zagłoba — niechże pan Wierszułł da nam wieczerzę, bo źle się radzi na głodno. Przy wieczerzy pogadamy.
— Z serca służę waszmościom, bom i sam też miał do stołu siadać. Zresztą pan Wołodyjowski, jako starszy oficer, bierze komendę, więc to ja jestem u niego, nie on u mnie.
— Zostań przy komendzie, panie Krzysztofie — rzekł Wołodyjowski — boś starszy wiekiem, przytem mnie pewno jechać wypadnie.
Po chwili wieczerza była podana. Siedli, jedli, a gdy