wiedział, ale tam jarów, zapadlin, komyszy tyle, że choć i wiedząc dobrze miejsce, trudno trafić, cóż dopiero nie wiedząc. Jeździłem ja za końmi i na sądy do Jahorlika, to wiem. Żebyśmy byli razem, możeby łatwiej poszło, ale jemu samemu — wątpię, wątpię, chybaby mu przypadek jakowy drogę wskazał, bo i pytać się nie będzie mógł.
— To waszmościowie chcieliście z nim jechać?
— Tak jest. Ale cóż teraz poczniemy, panie Michale? Jechać za nim, czy nie jechać?
— Na waszmościn przemysł to zdaję.
— Hum! dziesięć dni jak pojechał — nie dognamy — i co więcej, kazał czekać na siebie. Bóg też wie, jaką drogą pojechał? Mógł na Płoskirow i Bar, jako stary trakt idzie, a mógł na Kamieniec Podolski. Ciężka tu jest sprawa.
— Pamiętaj przytem waszmość — rzekł Wierszułł — że są tylko supozycye, ale pewności niemasz, że po kniaziównę pojechał
— Otóż to, otóż to! — rzekł Zagłoba. — Nuż ruszył tylko dlatego, by języka gdzie zasięgnąć, i potem wróci do Zbaraża, bo to przecie wiedział, że mamy iść razem i mógł się nas teraz spodziewać, jako w najlepszy czas. Ciężka to jest deliberacya.
— Jabym radził czekać z dziesięć dni — rzekł Wierszułł.
— Dziesięć dni na nic; albo czekać, albo wcale nie czekać.
— Ja zaś myślę, żeby nie czekać, bo i co stracimy, jeśli zaraz jutro ruszym? Nie odnajdzie kniaziówny pan Skrzetuski, to może właśnie nam Bóg poszczęści — rzekł Wołodyjowski.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/220
Ta strona została uwierzytelniona.