Weszli do izby, w której na kominie palił się potężny ogień. Dymiące wino stało już na stole. — Skrzetuski schwycił z chciwością za szklanicę.
— Od wczoraj nie miałem nic w gębie — rzekł.
— Wymizerowanyś strasznie. Widać i boleść i trudy cię stoczyły. Ale mów mi jeno o sobie, boć ja przecie wiem o twojej sprawie — to ty kniaziówny tam, między nimi, szukać zamyślasz?
— Albo jej, albo śmierci — odparł rycerz.
— Łatwiej śmierć znajdziesz; skądże wiesz, że kniaziówna tam może być? — pytał dalej łowczy.
— Bom jej gdzieindziej już szukał.
— Gdzie tak?
— Wedle Dniestru, aż do Jahorlika. Jeździłem z kupcami ormiańskimi, bo były wskazówki, że tam ukryta; byłem wszędzie, a teraz do Kijowa jadę, gdyż tam ją miał Bohun odwieźć.
Zaledwie porucznik wymówił nazwisko Bohuna, gdy łowczy porwał się za głowę.
— Na Boga! — wykrzyknął — toż ja ci najważniejszej rzeczy nie mówię. Słyszałem, że Bohun zabit.
Skrzetuski pobladł.
— Jakto? — rzekł. — Kto to powiadał?
— Ów szlachcic, który to raz już kniaziównę ocalił, co to pod Konstantynowem tyle dokazywał — ten mnie mówił. Spotkałem go, gdy do Zamościa jechał. Minęliśmy się w drodze. Ledwiem go spytał co słychać: odpowiedział mi, że Bohun zabit. Pytam: a kto go zabił? — odpowie: „ja“ — na temeśmy się rozjechali.
Płomień, który rozpalił się w twarzy Skrzetuskiego, zgasł nagle.
— Ten szlachcic — rzekł — rad klimkiem rzuci.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/232
Ta strona została uwierzytelniona.