— Szkoda to jest niewymowna, bo jednak wielki to był rycerz! Chodźmy do niego, panie Michale. Miał on zwyczaj dworować sobie ze mnie i we wszystkiem mi dogryzać. Może go i teraz ochota do tego schwyci. Mój Boże, jak się to ludzie zmieniają! Taki to był wesoły człek!
— Chodźmy — rzekł pan Wołodyjowski. — Późno już jest, ale jemu najciężej wieczorem, bo wydrzemawszy się przez cały dzień, w nocy spać nie może.
Tak rozmawiając, udali się oba do kwatery pana Zagłoby, którego znaleźli siedzącego pod otwartem oknem, głową opartą na ręku. Późno już było; w zamku ustał wszelki ruch, jeno warty obwoływały się przeciągłymi głosami, a w gąszczach dzielących zamek od miasta słowiki wywodziły zapamiętale swoje nocne trele, poświstując, cmokając i kląskając tak gęsto, jak gęsto pada ulewa wiosenna. Przez otwarte okno wchodziło ciepłe majowe powietrze i jasne promienie księżyca, które oświecały pognębioną twarz pana Zagłoby i łysinę schyloną na piersi.
— Dobry wieczór waćpanu — rzekli dwaj rycerze.
— Dobry wieczór — odpowiedział Zagłoba.
— Co waćpan tak przy oknie rozpamiętywasz, zamiast spać iść? — pytał Wołodyjowski.
Zagłoba westchnął.
— Bo mi nie do snu — odrzekł wlokącym się głosem. — Rok temu, rok, uciekałem z nią nad Kahamlikiem od Bohuna i tak samo nam owe ptaszyny fiukały, a teraz gdzie ona?
— Bóg to tak zrządził — rzekł Wołodyjowski.
— Na łzy i smutek, panie Michale! Niemasz już dla mnie pocieszenia.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/285
Ta strona została uwierzytelniona.