wszystkie strony. Kopyta końskie szczękały po kamieniach, naokół panowała głucha cisza pustyni, jeno szarańcze i koniki polne, ukryte w rozpadlinach i szparach, sykały głośno, bo dzień był znojny, chociaż słońce zeszło już znacznie z południa. Jeźdźcy nadjechali nakoniec na wzgórze, okrągłe, jak przewrócona tarcza rycerska, nad którem rozpadające się i zwietrzałe od słońca skały tworzyły kształty podobne do rumowisk, do zwalisk domów i wież kościelnych; myślałbyś: zamek lub miasto zburzone wczoraj przez nieprzyjaciela. Rzędzian spojrzał i trącił pana Zagłobę.
— To wraże uroczyszcze — rzekł — poznaję z tego, co mnie Bohun powiedział. Tędy w nocy nikt żywy nie przejdzie.
— Jeśli nie przejdzie, to może przejedzie — odparł Zagłoba. — Tfu! co za jakiś przeklęty kraj. Ale że przynajmniej na dobrej jesteśmy drodze!
— To już niedaleko! — rzekł Rzędzian,
— Chwała Bogu — odpowiedział pan Zagłoba i myśl jego uniosła się ku kniaziównie.
Było mu jakoś dziwnie na duszy i widząc te dzikie brzegi Waładynki, tę pustynię i głuszę, prawie nie wierzył sobie, żeby kniaziówna mogła być tak blizko — ona, dla której tyle przygód i niebezpieczeństw przebył, i którą tak pokochał, że gdy przyszła wieść o jej śmierci, to sam nie wiedział, co robić z życiem i starością. Ale z drugiej strony, człowiek oswaja się nawet z nieszczęściem, pan Zagłoba zaś przez tyle czasu zżył się z myślą, że ona porwana, daleko i w Bohunowej mocy, iż teraz nie śmiał sobie powiedzieć: oto już nadchodzi koniec tęsknoty, koniec poszukiwań, nadchodzi czas pomyślności i spokoju. Przytem i inne pytania cisnęły
Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/314
Ta strona została uwierzytelniona.