Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/061

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bodaj waści język odjęło! — krzyknął Zagłoba.— Dobra nowina!
— Przy szturmach łatwiej ich ciąć, niż w polu — odpowiedział ze słodyczą pan Longinus.
— Skoro się książę nasz i Chmielnicki wreszcie spotkali — rzekł pan Michał — to już. o żadnych układach ani gadać. Albo starosta, albo Kapucyn! Jutro sądny dzień będzie! — dodał, zacierając ręce.
Mały rycerz miał słuszność. W tej wojnie, tak długiej, dwa lwy najstraszniejsze ani razu nie stanęły sobie oko w oko. Gromił jeden hetmanów i regimentarzy, drugi potężnych atamanów kozackich, za jednym i za drugim szło w trop zwycięstwo, jeden i drugi byli postrachem nieprzyjaciół — ale czyja szala miała przeważyć w bezpośredniem spotkaniu, teraz dopiero miało się rozstrzygnąć. Wiśniowiecki patrzył bowiem z okopu na nieprzejrzane ćmy tatarskie, kozackie — i napróżno starał się je objąć okiem — Chmielnicki spoglądał z pola na zamek i obóz, myśląc w duszy: tam mój wróg najstraszliwszy; gdy tego zetrę, któż mi się oprze?
Łatwo to było zgadnąć, że walka między tymi dwoma ludźmi będzie długa i zaciekła, ale rezultat nie mógł być wątpliwy. Ów kniaź na Łubniach i Wiśniowcu stał na czele piętnastu tysięcy ludzi, licząc w to i sługi obozowe, gdy tymczasem za chłopskim wodzem szły ludyszcza, mieszkające od morza Azowskiego i Donu, aż do ujścia Dunaju. Szedł więc z nim chan, na czele ordy Krymskiej, Białogrodzkiej, Nohajskiej i Dobruckiej — szedł lud, który na wszystkich dorzeczach Dniestru i Dniepru zamieszkiwał, szli niżowi i czerń nieprzeliczona — ze stepów, jarów, borów, miast, miasteczek, wsi i chutorów, i ci wszyscy, co pierwej w dworskich lub koron-