Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/097

Ta strona została uwierzytelniona.

dawały się te nasypy, jak tysiące olbrzymich kretowisk. Cała pochyła równina była niemi pokryta, świeżo skopana ziemia czerniła się wszędzie między zielonością — i wszędy mrowiło się od pracującego ludu. Na pierwszych wałach migotały także krasne czapki mołojców.
Książę stał na okopie w towarzystwie starosty krasnostawskiego i pana Przyjemskiego. Poniżej kasztelan bełzki poglądał przez perspektywę na roboty kozackie i mówił do podczaszego koronnego:
— Nieprzyjaciel rozpoczyna regularne oblężenie. Widzę, że trzeba nam będzie obrony w okopie poniechać i do zamku się przenieść.
Usłyszał te słowa książę Jeremi i rzekł, pochylając się z góry ku kasztelanowi:
— Niechże nas Bóg od tego broni, bo dobrowolnie jakoby w potrzask byśmy wleźli. Tu nam żyć, albo umierać.
— Takie i moje zdanie, choćbym miał codzień jednego Burłaja zabić — wtrącił pan Zagłoba. — Protestuję imieniem całego wojska przeciw zdaniu jw. kasztelana bełzkiego.
— To do waści nie należy! — rzekł książę.
— Cicho waść! — szepnął Wołodyjowski, ciągnąc szlachcica za rękaw.
— Wygnieciemy ich w tych zakrywkach, jako krety — mówił Zagłoba — a ja waszą książęcą mość proszę, aby mnie pierwszemu pozwolił iść z wycieczką. Znają oni mnie już dobrze, poznają jeszcze lepiej.
— Z wycieczką — rzekł książę i zmarszczył brwi — czekajno waść... noce z wieczora bywają ciemne...
Tu zwrócił się do starosty krasnostawskiego, do pana Przyjemskiego i do regimentarzy.