Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/098

Ta strona została uwierzytelniona.

— Proszę W. M. panów na radę — rzekł.
I zstąpił z okopu, a za nim udała się i cała starszyzna.
— Na miłość Boską, co waćpan czynisz? — mówił Wołodyjowski do Zagłoby — cóż to, służby i dyscypliny nie znasz, że do rozmowy starszych się mieszasz? Książę łaskawy pan, ale w czasie wojny niema z nim żartów.
— Nic to, panie Michale! — odrzekł Zagłoba. — Pan Koniecpolski ojciec srogi był lew, a na moich radach siła polegał i niech mnie dziś wilcy zjedzą, jeżeli nie dlatego po dwakroć pogromił Gustawa Adolfa. Umiem ja z panami gadać! Albo i teraz! — zauważyłeś jak książę obstupuit, gdym mu wycieczkę doradził. — Jeżeli Bóg da wiktoryą, czyja będzie zasługa — co? — twoja?
W tej chwili zbliżył się Zaćwilichowski.
— A co? ryją! ryją, jak świnie! — rzekł, ukazując na pole.
— Wolałbym, żeby to były świnie — odpowiedział Zagłoba — bo kiełbasyby nam tanio wypadły, a ich padło i dla psów się nie przygodzi. Dziś już musieli żołnierze kopać studnie w kwaterach pana Firleja, gdyż we wschodnim stawie od trupów wody nie znać. Nad ranem żółć w psubratach popękała i wszyscy spłynęli. Jak przyjdzie piątek, nie będzie można ryb jeść, bo mięsem karmione.
— Prawda jest — rzecze Zaćwilichowski; — starym żołnierz, a tyle trupa dawnom nie widział, chyba pod Chocimem przy szturmach janczarskich na nasz obóz.
— Zobaczysz go waszmość jeszcze więcej — ja to waszmości mówię!