Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

kietów pochyliły się bez szelestu i zapadło głuche milczenie. Skrzetuski, pan Longinus i pan Wołodyjowski dyszeli obok siebie, a i pan Zagłoba został z nimi, bo wiedział z doświadczenia, że najwięcej kul pada na środek majdanu — a na wale, przy takich trzech szablach, najbezpieczniej.
Usadowił się tylko trochę z tyłu rycerzy, aby pierwszy impet na niego nie przyszedł. Nieco z boku przykląkł pan Podbipięta z zerwikapturem w ręku, a Wołodyjowski przycupnął tuż przy Skrzetuskim i szepnął mu w same ucho:
— Idą napewno...
— Krok pod miarę.
— To nie czerń, ani Tatarzy.
— Piechota zaporoska.
— Albo janczary; oni dobrze maszerują. Z konia możnaby ich więcej naciąć!
— Dziś ciemno na jazdę.
— Słyszysz teraz?
— Ts! ts!...
Obóz zdawał się być pogrążony w najgłębszym śnie. Nigdzie żadnego ruchu, nigdzie światła — wszędy najgłębsze milczenie, przerywane tylko szelestem drobnego, jakby sianego przez sito dżdżu. Zwolna jednak w tym szeleście powstawał drugi, cichy, ale łatwiejszy do ułowienia uchem, bo miarowy i coraz bliższy, coraz wyraźniejszy; nakoniec, o kilkanaście kroków od fosy, pojawiła się jakaś wydłużona, zbita masa o tyle widzialna, o ile czarniejsza od ciemności — i zatrzymała się w miejscu.
Żołnierze utaili dech w piersiach, tylko mały rycerz