Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiatr tak czapek nie zdejmie, jako te głowy są zdjęte! — mówili inni.
I wszyscy ściskali dłonie pana Longina, a on stał ze spuszczonemi oczyma, promienny, słodki — zawstydzony jako panna przed ślubem, i mówił, jakby się tłumacząc.
— Ustawili się dobrze...
Próbowano następnie i miecza, ale że to był krzyżacki, dwuręczny koncerz, nikt nie mógł nim swobodnie poruszać, nie wyjmując nawet księdza Żabkowskiego, choć on podkowę jak trzcinę przełamywał.
Koło namiotu robiło się coraz gwarniej, a pan Zagłoba, Skrzetuski i Wołodyjowski czynili honory przybywającym, częstując ich opowiadaniem, bo nie było czem innem, jako że ostatnich już prawie sucharów dogryzano w obozie, a mięsa innego, jak wędzonej koniny, dawno nie stawało. Ale przecie duch starczył za jadło i napitek. Pod koniec, gdy inni zaczęli się już rozchodzić, nadszedł pan Marek Sobieski, starosta krasnostawski, ze swoim porucznikiem Stępowskim. Pan Longinus wybiegł na jego spotkanie, on zaś powitał go wdzięcznie i rzekł:
— To u waszmości dziś święto!
— Pewnie, że święto — odparł Zagłoba — bo nasz przyjaciel ślub spełnił.
— Chwała Panu Bogu! — odparł starosta — to już niedługo braciszku powitamy was kosmatą ręką. A macieże co upatrzonego?
Pan Podbipięta zmieszał się nadzwyczajnie i zaczerwienił aż do uszu, a starosta mówił dalej:
— Po konfuzyi miarkuję, że tak jest. Święty to wasz obowiązek pamiętać, aby taki ród nie zaginął. Daj