Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/136

Ta strona została uwierzytelniona.

Przez chwilę chodził jeszcze po namiocie gorączkowym krokiem, nakoniec zatrzymał się przed Skrzetuskim, założył ręce w tył i patrząc mu w oczy, począł sapać groźnie.
— Com ja waćpanom takiego uczynił, że mnie prześladujecie?
— Uchowajże nas Boże! — odrzekł rycerz. — Jakto?
— Bo że pan Podbipięta takowe rzeczy wymyśla, nie dziwię się! Zawsze miał dowcip w pięści, a od czasu jak ściął największych trzech kpów między Turkami, sam czwartym został...
— Słuchać hadko! — przerwał Litwin.
— I jemu się nie dziwię — mówił dalej Zagłoba, wskazując na Wołodyjowskiego. — On kozakowi za cholewę wskoczy, albo mu się hajdawerów, jak rzyp psiego ogona uczepi i najprędzej z nas wszystkich się przedostanie. Ich obydwóch Duch Święty nie oświecił — ale że waćpan, zamiast ich od szaleństwa powściągnąć, jeszcze im bodźca dodajesz, że sam idziesz, że wszystkich nas czterech na pewną śmierć i męki chcesz wydać — to już... ostatnia rzecz! Tfu, do licha, nie spodziewałem się tego po oficyjerze, którego sam książę za statecznego kawalera uważał.
— Jakto czterech? — rzekł zdziwiony Skrzetuski. — Chciałżebyś i waćpan?...
— Tak jest! — krzyczał, bijąc się pięściami po piersi, Zagłoba — pójdę i ja. Jeżeli który z was się ruszy, albo wszyscy w kupie, pójdę i ja. Niech moja krew spadnie na wasze głowy. Będę miał na drugi raz naukę, z kim się wdawać.
— A bodajże waści! — rzekł Skrzetuski.